… największe wrażenie zrobiło na mnie w Dolinie Ciechani małe jabłko leżące na ziemi. Tak jak kwitnące owocowe drzewa wiosną, tak jesienią leżące na ziemi owoce wywołują we mnie refleksję. Ci wciąż żywi świadkowie historii nawet po 80 latach od opuszczenia czekają, pamiętają i trwają, wierniejsi niż najwierniejszy opuszczony pies, wciąż spełniają pokładane w nich nadzieje – żywią!
80 lat temu mieszkało tam około czterysta osób, obecnie nasza siedmioosobowa grupa stanowiła tłum w całkowitej ciszy otoczenia, choć ta cisza była tak naprawdę niemym krzykiem nieobecności, a potrzaskane kulami nagrobki, obok tych zupełnie nietkniętych, wciąż otaczają powierzonych im zmarłych „wieczną pamięcią”. Wystarczy przymknąć oczy by w dźwięku upadających z drzew kropel wyobrazić sobie jak dawniej gwarno było tu w tym dniu wspomnienia dusz odeszłych. Na niejednym łemkowskim cmentarzu w opuszczonej lub wysiedlonej wsi byłem, ale ten zapadł mi w serce najgłębiej i choć nie jestem wierzącym w myślach mówiłem „wieczne odpoczywanie racz im dać Panie”, im tutaj i tym którym nie było dane wrócić na wieczny odpoczynek do ziemi przodków, a wierzyli i pokładali w Bogu nadzieję.
Trochę przemoczeni, trochę zziębnięci rozpoczęliśmy powrót do miejsca wymarszu, zataczając delikatne koło wyszliśmy na drogę bliżej Ożennej. Wchodząc w Dolinę wchodziliśmy spośród drzew, wychodząc z niej szliśmy łąkami. Ciechania na pożegnanie pokazała nam inne swoje oblicze, spośród chmur zaczęło prześwitywać słońce, mgła rozpierzchła się znad Doliny, czułem że mówi nam „wróćcie, pamiętajcie”. Teraz naszym celem był stary cmentarz i cerkwisko w Żydowskiem, celowo rozpoczynając ten dzień przeszliśmy obok nich, nie ignorując lecz zostawiając jako cel wieńczący dzień. Z tym miejscem również czas nie obszedł się łaskawie, a ich mieszkańców potraktował bez żadnej łaskawości. Pozostał po nich cmentarz i cerkwisko, nie tak drastycznie posiekany kulami jak w Tychanii, ale również krzyczący ciszą.
W ciągu czterech godzin przeszliśmy 16 km, a wraz z nami całą tę trasę przeszła Zosia. Wracała ze mną i z Robertem dotrzymując nam kroku, choć ani chwili nie dawaliśmy jej forów i nie zwalnialiśmy tempa. Szła z nami noga w nogę podtrzymując konwersację w tak ważnych dla ośmiolatki sprawach, jak jej ulubiona kolorowa lampka, jak liść znaleziony na drodze, jak magia zasypiania w jednym pokoju a budzenia się rano w swoim łóżku, szła z nami no bo przecież byliśmy ciekawszymi kompanami, niż rodzice niosący na rękach śpiącego brata. Było zimno, mokro, ale niesłychanie ciągnęło mnie „za tamtą górę”. Rozjechaliśmy się, a ja postanowiłem przejechać przez Park do Ożennej, by w Krempnej znaleźć się okrężną drogą. Sam siebie kusiłem na drogę która zawsze mnie woła, drogę do której mam niesamowity sentyment i nawet teraz rozpoznaję bezbłędnie miejsce w którym wtedy, przy pierwszym poznaniu, chciałem całować resztki asfaltu wdzięczny, że dotarłem do nich, gdy nieświadom swojej niewiedzy wybrałem się kwietniowego, deszczowego wieczora na pierwszy nią przejazd. I choć dziur już nie ma, choć zrobiło się „miejsko” dzięki spowalniaczom, zawsze lubię nią jechać mijając sklep pod którym nie było nikogo, mijając stado krów którego nie mam ostatnio szczęścia spotkać na drodze, a tak lubię stać w nurcie ich powrotu i uśmiechać się spokojnie czekając aż przejdą, mijając tego „co tak spokojnie sobie wisi”, mijając kapliczki, cmentarze, rzekę, pustą bacówkę, lasy, łąki by dotrzeć do Krywej. I choć w tak krótkim czasie zmieniła się ta okolica znacznie, ciągle wywołuje u mnie terapeutyczne wprost uczucie spokoju.