Ostatni weekend maja br planowałem z wyprzedzeniem. Od kilku lat nie mogę tak po prostu wsiąść w samochód i pognać w każdy weekend tam gdzie lubię najbardziej, tam gdzie stary dom pachnie najpiękniej na świecie, gdzie trawa rośnie w rytm muzyki ptaków i świerszczy, gdzie w ciszy i spokoju spoczywają ci dla których ich mały świat i wielkie ojczyzny zakończyły swój ziemski frasunek o przyszłość. Każdy wyjazd, to kompromis miedzy tym co muszę zrobić bezwzględnie, a tym co chcę zrobić. Ten weekend zaplanowany był by zrobić to co bardzo chcę, na co brakuje mi czasu gdy „muszę”, jednak nie był to absolutnie plan minimum, bo i weekend nie był minimalny, a prawdziwie polski długi weekend.
No cóż jak to bywa z planami mój już na samym początku został wywrócony do góry nogami i zamiast w dwie godziny dotrzeć do mojego wiejskiego raju, w trzy dotarłem do warsztatu na lawecie z diagnozą „w ten weekend pan już nie pojeździ”. Postój na poboczu autostrady w upalne popołudnie pozwolił mi ochłonąć i ułożyć nowy lepszy grafik na nadchodzący czas, więc co mechanik mógł wiedzieć o ” nie pojeżdżeniu”. Byłem zupełnie spokojny, a z tyłu głowy cały czas słyszałem cichy głosik „dobrze się ułożyło, odpoczniesz” i choć coś we mnie buntowało się przed tym, głosik stał się głosem rozsądku, a spokój zawitał na dobre nie opuszczając mnie już do końca weekendu.
Plan na czwartek zakładał sprzątanie i koszenie moich cmentarzy w Ożennej, jednak auto którym przyjechałem nie było w stanie pomieścić potrzebnego mi sprzętu, więc z radością obrałem kierunek na Ożenną uzbrojony jedynie w aparat, spokojną głowę i od dawna nieznany mi brak presji czasu. Zapomniałem już jak przyjemnie jest po prostu jechać przed siebie, sycić się widokami. Postanowiłem wrócić troszeczkę do chwil gdy byłem tam pierwszy raz, zaparkować auto tak jak wtedy i iść w górę tą samą łąką jak pierwszym razem – tak jestem tym typem człowieka, który nie pamięta w którym roku to było, ani w jakim miesiącu, ale pamięta skąd szedł i jak szukał. To była cudowna podróż w czasie, tak jak wtedy niebo było burzowe, upał dawał się we znaki, a mnie rozpierała radość i spokój. Podążałem w moje ukochane miejsca, by móc je ponownie odkryć. Łąki pięknie kwitły, na pastwiskach krowy, nad głową zwiastun burzy, a ja zatopiony w tych ukwieconych trawach, szczęśliwy z bycia częścią tego miejsca. W oddali deszcz smagał ziemię, a mnie tylko pojedyncze krople niespiesznie wyznaczały drogę w dół pól i łąk. Wspaniała podróż najpierw przez łąki, następnie przez przepiękny Beskid Niski, niestety już inny niż gdy byłem tam pierwszym razem, ale nadal urokliwy i cały czas towarzyszący mi zapach Wiosny i ciepłego deszczu. Dawno nie czułem się tak dobrze i tak wewnętrznie przekonany, że warto chcieć tam wracać, by pamięć o tych co zostali na tamtych łąkach, pamięć o tych którzy odeszli z tamtych miejsc trwała jak najdłużej.
Piątek był dniem gospodarskim. Stare domy mają to do siebie, że nie lubią samotności, a gdy już pojawisz się w ich progach pragną by poświęcić im maksimum uwagi, by nie tylko zająć się ich obejściem, ale by posiedzieć z nimi przy kawie, otulić wspomnieniami, tchnąć w nie trochę dawnego zgiełku i pamiętać o tym wszystkim czego dawniej się nie doceniało bo było, a teraz tęskni się okrutnie by wróciła dawnego czasu choć chwila. Piątek więc z radością otulił ramieniem opieki, wspomnień i samych dobrych myśli to wspaniałe miejsce, w którym dla mnie cały czas bije źródełko motywacji i niespotykanego nigdzie indziej „dobrego ducha”.
Choć plany uległy całkowicie zmianie, sobota była jedynym dniem, gdy planów nie można było zignorować, bo za dużo osób przeze mnie zaplanowało sobie ten dzień. Sobota była przeznaczona na Staszkówkę, a dokładnie na jeden z czterech cmentarzy w tej miejscowości, który postanowiłem nie pozostawiać bez opieki, by po 109 latach przypominał nadal historię, tą wielką i tą malutką, historią jednego z 219 pochowanych na nim żołnierzy. Dzięki pomocy Katarzyny, Marty, Piotra, Roberta i Bogdana udało się wyczyścić teren cmentarza, wymyć pomnik centralny, poprawić pochyloną stele nagrobną i zostawić go do następnej wizyty zaopiekowanego, by nie zarósł i nie popadł w niepamięć. Staszkówka i cmentarz w Dawidówce za sprawą historii Walentego Biolika jest dla mnie drugim po Ożennej miejscem, które ile tylko da mi pamięć łaskawa i zdrowie szanowne czasu będę mieć pod swoimi skrzydłami.
Niedziela zaś miała wyznaczone zupełnie nietypowe zadanie. Miała mnie ponieść w teren nieodległy, ale zupełnie mi nie znany. Nie sądziłem, że poczuję się jeszcze kiedyś tak jak w czasie gdy szukałem cmentarzy w bezludnym Beskidzie, zwłaszcza w terenie który absolutnie nie można nazwać niezamieszkałym. Kończąc jakiś czas temu dygitalizację klisz obiecałem sobie wyruszyć w teren odkrywany na kliszach Pana Ryszarda Zaklukiewicza, dość bliski, a jednak znany mi tylko ze zdjęć. Postanowiłem poszukać w okolicach Lubinki miejsca widziane jedynie na czarno białych zdjęciach. Napisałem kiedyś
dla mnie już zawsze wiele cmentarzy będzie widziane właśnie Pana oczami. W każdą wędrówkę po tych miejscach będę Pana zabierać ze sobą w swoich myślach.
To była niesamowita podróż, Pan Ryszard był ze mną na każdym odwiedzonym cmentarzu, a ten w Rychwałdzie zbliżając się do niego widziałem oczami Pana Ryszarda. Było to dla mnie niesamowite przeżycie, poznawać miejsca, które widziało się wcześniej tylko na zdjęciach z końca lat 80 XX wieku i rozpoznawać, że „to tu” tylko po starych drzewach znanych jedynie z fotografii – nie zmieniło się prawie nic, choć zmieniło się praktycznie wszystko. Niedzielne niebo, podobnie jak to czwartkowe, było burzowe.